Falen długo nie mógł dojść do siebie po tym, co usłyszał. Wiktoria Szeherezadą, a Eryk jej boskim obrońcą? Nie... to nie mogła być prawda. Gdzie jej do Najwyższej? Gdzie ona boginią? A Eryk? Nie, to kategorycznie nie było możliwe. Lecz z drugiej strony... Wyrocznie nie mogły kłamać, jeśli nie chciały ponieść kary. Więc Orisama na pewno mówiła prawdę. Tylko że w takim wypadku... przepowiednia śmierci Naviela... też musiała być pra... NIE! Navi nie mógł umrzeć. Nie mógł. Falen opadł ciężko na krzesło przy biurku, obok którego biegał teraz jego synek. Całe szczęście Zdrajcy udało się go uspokoić. Przynajmniej już nie płakał, ale co to właściwie zmieniało? Co to za pociecha, że nie płakał, skoro miał niedługo umrzeć, nigdy nawet nie zaznawszy dorosłego życia. W uszach Falena wciąż dzwoniły okrutne słowa Wyroczni, tłukły się boleśnie po jego czaszce.
"A jego losem jest śmierć, jeszcze jako dziecko. Zobaczysz, nadejdzie
taki dzień, w którym Naviel spłonie od jednej z iskier rozpętanej przez
ciebie pożogi. Poniesie śmierć za twoje błędy, choć sam nie zdąży
jeszcze niczym zawinić."
Kardeński syn spojrzał na chłopca. Navi stawiał pierwsze kroki, to podbiegał gdzieś, to się przewracał i wstawał, po czym, nie zniechęcając się ani na chwilę, podbiegał gdzie indziej. I znów łup na ziemię. Śmiał się, jak na dziecko przystało. Z byle czego, z drobnych rzeczy, na które dorosły za nic nie zwróciłby uwagi. Był taki wesoły, pełny życia i energii... I co? I miał tak po prostu umrzeć?
"Poczekaj rok, może trochę dłużej, a twoim największym zmartwieniem nie
będzie już to, czy uda ci się pokonać przybranego brata, lecz to, gdzie
znaleźć taką maleńką trumienkę..."
Mimowolnie przed lodowato błękitnymi oczami księcia stanął przerażający obraz. Nieruchomy, biały jak śnieg Navi, leżący ze złożonymi na maleńkiej piersi rączkami, w białej trumnie... A dookoła nic tylko kwiaty, świece i żałobnicy.